Medytacje z Robertem Biedroniem o LGBT i innych statystycznych mniejszościach seksualnych (tekst z 6.02.13)
Robert
Biedroń wydał w 2007 roku książkę pt. „Tęczowy elementarz” (Adpublik:
Warszawa). Adresowana ona jest, używając znanego slangu kościelnego, do
wszystkich ludzi dobrej woli, w tym także heterowiększości. Ba, autorowi
swojego czasu marzyło się, żeby praca ta została wpisana na szkolną listę
lektur uzupełniających (!). Niestety, zostawia ona pewien niedosyt
(niekoniecznie seksualny): autor pisze, że „każdy z nas indywidualnie określa
swoją orientację seksualną” (s. 17, 30) i że „nikt nie ma prawa określać naszej
orientacji seksualnej – ani rodzice, ani psycholog, ani ksiądz” (s. 30). Na
przykład, „możemy tworzyć związki z kobietami, gdy nagle odkrywamy, że
interesują nas również mężczyźni – i odwrotnie” (s. 17). Na s. 29 czytamy jednak,
że „nie możesz stać się gejem lub lesbijką” i że „choć mechanizm kształtowania
się orientacji seksualnej nie został jeszcze szczegółowo rozpoznany”, to
„najnowsze badania naukowe wykazują, że orientacja seksualna ma związek z
wpływem hormonów na płód i jego kształtujący się układ nerwowy” (s. 29;
niestety nie została podana ani jedna pozycja bibliograficzna). To jak
jest w końcu? Czy my określamy naszą „orientację”, czy nie my,
ale np. biolodzy, psycholodzy i psychiatrzy (autor z upodobaniem odwołuje się
do oświadczeń Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego i Amerykańskiego
Towarzystwa Psychologicznego)?
Na tej samej
stronie Biedroń przeczy sobie jeszcze raz, naukowe badanie przyczyn
homoseksualności uważając za „dywagacje uwłaczające godności gejów i lesbijek”
(SIC). I dalej pisze (s. 30): „Pamiętamy z lekcji historii, że badania
pochodzenia pewnych cech prowadzone były już w przeszłości. Dla przykładu,
naziści próbowali wykazać wyższość rasy aryjskiej nad innymi. Jak to się
skończyło, wszyscy pamiętamy”. Tym samym Biedroń sformułował implicite
oskarżenie niemałego grona spośród genetyków o faszyzm. Panowie
profesorowie, uważajcie, bo możecie opuścić wasze laboratoria w kajdankach, a z
waszego nazwiska zostanie w mediach tylko pierwsza litera!
Sądzę, że
taki irracjonalny unik autora świadczy o zinternalizowanym strachu przed
możliwością, że homoseksualizm nie jest tak trwały, jak tego chciałby. Teoria
behawiorystyczna jest tutaj, jak sądzę, całkowicie wystarczającym wyjaśnieniem
i nie wynika z niej, że „gdyby orientację seksualną można było wybierać
lub nabywać w toku socjalizacji, gejów i lesbijek dawno nie byłoby na świecie”
(z powodu „homofobicznego społeczeństwa” i „wychowania w rodzinach
heteroseksualnych”, s. 31): wszyscy wiedzą, jak silne może być warunkowanie
klasyczne, choć nie znaczy to, że wyuczone zachowanie jest już zaklepane na
amen.
„Przeraża
mnie dyskusja o leczeniu homoseksualności”, wyznaje autor (s. 32). Nie dziwię
się, skoro jest święcie przekonany, że człowiek już takim się urodził.
„Przypomina mi próby udowodnienia wyższości rasy aryjskiej. W końcu nikt nie
pyta o pochodzenie heteroseksualności” (s. 32n). Doprawdy, zestawienie tych
zdań wskazuje na iście surrealistyczne skojarzenia, czyli, mówiąc potocznie: co
ma piernik do wiatraka?
Żeby było
jeszcze śmieszniej (?), Biedroń cytuje na s. 85 fragmenty, jak je nazywa,
„krzywdzących podręczników” z przedmiotu „wychowanie do życia w rodzinie” (w
slangu uczniowskim „wudeżet”), wśród których znajduje się tekst sugerujący, że
przyczyną homoseksualizmu może być „zaburzenie hormonalne w okresie płodowym”,
a więc teoria faworyzowana przez autora „Elementarza”! Na s. 69 zaś jeszcze
raz, o dziwo, odwołuje się do badań naukowych nad przyczynami homoseksualności,
przytaczając barwne przykłady przyrodnicze w stylu „życie seksualne słoni”
(osobiście ciekaw jestem, jak wyglądają przykłady z „listy 60 zwierząt, które
uprawiają wyłącznie seks jednopłciowy” – w szczególności, jak się one
rozmnażają? Chyba przez podział? :)). Jest to szczególnie marny argument (o ile
w ogóle miał to być argument): równie dobrze można by uzasadnić kanibalizm,
gdyż spotykamy go także wśród niemałej liczby gatunków. Smacznego!
Na
Czytelnika, który w tym miejscu jeszcze nie skwitował książki (protoseksualnym
rzecz jasna) uśmieszkiem, czekają dalej jeszcze ciekawsze niespodzianki:
słowem, które najczęściej przewija się w analizowanej książce, jest (po słowie
„tolerancja” i „nienawiść”) „homofobia”. Przyczyn tej domniemanej przypadłości
może być, jak sugeruje autor, kilka: niejaka Judith Butler, amerykańska
filozof, „uważa, że źródłem homofobii jest strach przed byciem Innym, a
więc [SIC!!! – TK] przed byciem postrzeganym jako osoba homoseksualna” (s. 23),
zaś autor pojęcia ‘homofobia’, Georg Weinberg, uważa, że przyczyną może być
„wyparta zazdrość”, tzn. osoba heteroseksualna zazdrości takiego „trybu życia”
(SIC!!! – TK), względnie „fakt istnienia osób homoseksualnych – z reguły nie
wychowujących dzieci – może wywoływać myśli o samotności i śmierci” (s. 24).
Ciekawe, kiedy zatem pojawi się pojęcie „singlofobii” i „celibatofobii” albo
strachu przed bezdzietnymi małżonkami (niech ktoś mi podpowie, jak to nazwać
jednym słowem). Logicznie rzecz biorąc może też niszczenie cmentarzy czy krzyży
wytłumaczyć podobną „tanatofobią?” W ten sposób „wyjaśnić” możemy prawie
wszystko, tylko kto w to uwierzy?
Bardziej
racjonalne powody tak zwanej homofobii podane przez wspomnianego Weinberga to
„kodeks judeochrześcijański” i „zagrożenie wartości”. Moim zdaniem najczęściej
jest jeszcze inaczej: autentyczna homofobia to produkt znanego
mechanizmu przeniesienia, odpowiedzialnego za kreowanie rozmaitych „kozłów
ofiarnych” („jestem wku.wiony, a więc ktoś musi dziś oberwać” – obojętne, czy
dziewczyna, przechodzeń, pies, Żyd, homoseksualista, kontener na śmieci czy
członek sąsiedniego fanklubu piłkarskiego), natomiast to, co zwykle obdarza się
takim mianem, to raczej przejaw hiperempatii („jak oni TO robią? [stawia
się na ułamek sekundy w wyobraźni na ich miejscu] A fuuj!”). Janusz
Korwin-Mikke trafił w dziesiątkę, kiedy to w pamiętnej rozmowie telewizyjnej z
Biedroniem wspomniał o hipotetycznej paradzie zwolenników seksu oralnego.
Przy okazji
burzy medialnej związanej z osobą Anny Grodzkiej warto też wspomnieć, że
Biedroń wie, iż „zgodnie z aktualnymi klasyfikacjami [transseksualność – TK]
jest uznawana za zaburzenie psychiczne [podkr. – TK]” (s. 39), choć
zaraz dodaje, że „w środowisku akademickim oraz wśród seksuologów istnieje
poważna debata na ten temat”. Godne uwagi jest to, że wśród skrótu ‘LGBT’ ostatnia
literka oznacza więc coś, co aktualnie uważa się za zaburzenie psychiczne (choć
może się to oczywiście zmienić). Szkoda, że Biedroń zasugerował przy okazji
opis tego syndromu w jawnie dualistycznych (w sensie ontologii umysłu)
terminach („mówi się czasem, że mężczyzna rodzi się w ciele kobiety, a
kobieta w ciele mężczyzny”, tamże).
Ostatnie
dwie uwagi do pierwszego rozdziału książki (zatytułowanego przez Biedronia
„wiedza podstawowa”): „każda osoba, także homoseksualna, oczekuje bowiem
należnego szacunku i uznania, które po prostu się jej należą jako istocie
ludzkiej” (s. 35). Zdanie to można rozumieć na dwa sposoby: przy rozumieniu
dosłownym jest to oczywiście zdanie prawdziwe, ale przecież domyślamy się, że
nie o taką banalną prawdę chodzi: chodzi właśnie o uznanie jej zachowań
homoseksualnych jako zjawiska naturalnego i wolnego, jak gdzie indziej zaznacza
Biedroń, od wartościowań moralnych (s. 66n), a to już co najmniej gołosłowne
tezy. Druga uwaga to już drobiazg – Biedroń tak opisuje swoje seksualne
skojarzenia związane z włoskimi mężczyznami: „Będąc ostatnio we Włoszech
zauważyłem, że mężczyźni ubierają się kolorowo, jak na polskie normy ubioru –
wyzywająco. Myślę, że w Polsce przysporzyłoby to im problemów, bo uważani
byliby – zgodnie ze stereotypem – za gejów” (s. 34). Sądzę, że zadziałał tu
raczej mechanizm widzenia podobnych do siebie za każdym rogiem: „Geje i
lesbijki żyją wszędzie. Mieszkają w każdym mieście, miasteczku i wsi” (s. 73).
Przejdźmy
dalej. Biedroń czerpie satysfakcję z faktu, że „społeczność etniczna Joruba”
nie zna „pojęcia rodziny” (s. 43). Co z tego, można westchnąć, skoro w pewnych
częściach świata być może i dziś patrzy się łakomym okiem na smakowitych
obcych. Jako politolog powinien też wiedzieć, że nie jest tak, że „prawo nie
precyzuje, jaka jest rola małżeństwa” (s. 128): wie przecież doskonale, że art.
18 Konstytucji stanowi, iż „małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny,
rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką
Rzeczypospolitej Polskiej”. Bezzasadne jest domniemanie, że chodzi tu wyłącznie
o „małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny”, a nie np. „małżeństwo jako
związek dwóch kobiet i trzech mężczyzn (nie licząc kota)”. Kodeks rodzinny i
opiekuńczy w art. 1 § 1 zaczyna się od słów „małżeństwo zostaje zawarte, gdy
mężczyzna i kobieta jednocześnie obecni złożą przed kierownikiem urzędu stanu
cywilnego…” itd. , a art. 23 powiada, że „małżonkowie mają równe prawa i
obowiązki w małżeństwie. Są obowiązani do wspólnego pożycia, do wzajemnej pomocy
i wierności oraz do współdziałania dla dobra rodziny, którą przez swój związek
założyli”.
Szczególnie
pikantne, jak można się było spodziewać, są części książki poświęcone kwestiom
religijnym. Tak na przykład Biedroń jest przekonany, że „w polskiej rzeczywistości
wiele rodzin kultywuje tradycyjne, wychowanie katolickie, które seksualność
człowieka otacza tajemnicą” (s. 60). Czynienie z seksu tematu tabu wobec dzieci
ma coś wspólnego z wychowaniem „tradycyjnym”, ale na pewno nie z wychowaniem
„katolickim”: żaden psycholog czy pedagog przyznający się do katolicyzmu nie
zgodzi się z Biedroniem. Wprost przeciwnie, dzieciom należy mówić o sprawach
związanych z seksualnością już od najmłodszych lat, oczywiście w sposób
dostosowany do wieku. Przykro, że tego nie doświadczył autor, jak wynika z jego
wyznań, ale przecież wcale tak nie musi być w polskich rodzinach.
Wspomniałem,
że jednym z najczęściej przewijających się słów w „Elementarzu” jest
„nienawiść”. Biedroń szczerze wierzy, że „wielu duchownych polskiego Kościoła
katolickiego nawołuje do nienawiści” (gejów i lesbijek, s. 71), geje i lesbijki
doświadczają ciągle „mowy nienawiści ze strony Kościoła” (s. 103); niejaką
pociechą może być jednak fakt, że „Kościół to nie tylko pełne nienawiści
osoby duchowne” (tamże). Rozumiem, że poczucie zagrożenia wzmacnia solidarność
wewnątrzgrupową („żyjemy w społeczeństwie homofobicznym”, s. 71), no ale na
dłuższą metę to dość jałowa metoda… Tym bardziej, że wiele kul w „konkurencję”
trafia przysłowiowo Panu Bogu w okno: czytamy na przykład, że „kategoria
grzechu powinna być wyłącznie stosowana i narzucana wyznawcom danej religii”
(s. 92). Ależ kiedy ktoś staje się „wyznawcą danej religii”, to znaczy to, że
przyjmuje jej „kategorie”, jak je nazywa Biedroń, za własne, po co więc
„narzucanie”? Komiczne jest też zalecenie autora, by katolicy przykładali się
do studiowania Katechizmu Kościoła Katolickiego („powinien być podręcznikiem
każdego katolika”, s. 92, dziękuję, studiujemy go z Żoną nie od dziś :)), dwie
strony dalej totalnie krytykując ów Katechizm (s. 94). Zresztą nasz politolog
ma cholerne szczęście do gestów w stylu (biseksualnego, jak przypomina na s.
38) Aleksandra Wielkiego: jednym cięciem rozstrzyga zawikłane kwestie, nad
którymi filozofowie siwieją od wieków: „nie ma jednej obowiązującej wszystkich
moralności, której każdy musiałby się podporządkować” (s. 93), „religia nie ma
nic wspólnego z rozumem” (s. 94), zaś „eutanazja pomaga skrócić cierpienia
nieuleczalnie chorym” (s. 96). Skutki zacietrzewienia ideologicznego są
szczególnie opłakane wtedy, gdy Biedroń chciałby sformułować argument
dyskredytujący stanowisko Kościoła katolickiego. „Ciężko debatować o dogmacie
niepokalanego poczęcia czy wniebowstąpienia”, żali się autor (s. 94). „Według
niektórych Ojców i Doktorów Kościoła katolickiego rozum i umiejętność
korzystania z rozumu są niebezpieczne dla religii” (s. 94n). Być może, ale
czego to ma dowodzić? Według niektórych „Ojców i Doktorów Kościoła
katolickiego” np. seks jest moralny tylko wtedy, gdy jest nastawiony na
prokreację, ale była to ich prywatna opinia, niezgodna z oficjalną doktryną
rzeczonego Kościoła. Zadaniem szkoły jest zaś, czytamy w kolejnym zdaniu, m.
in. „przekazywanie umiejętności krytycznego myślenia i samodzielności
intelektualnej” (s. 95). Znowu, jestem za, ale nie widzę żadnego związku z
poprzednim zdaniem autora. „Kościół katolicki uważa za grzeszne wszystkie
zachowania [seksualne, jak rozumiem – przez tę pomyłkę drukarską zdanie wyszło
bez sensu – TK] poza małżeństwem” (s. 95). Kolejne zdanie to: „Argument ten już
dawno przestał obowiązywać w nowoczesnym społeczeństwie – osoby heteroseksualne
żyją w konkubinatach itp.” – jaki u licha argument? Nie zauważyłem tu żadnego
argumentu: z tych dwu zdań można co najwyżej wywnioskować, że postulaty Kościoła
katolickiego nie są realizowane. No i jeszcze kilka kwiatków (nie świętego
Franciszka) z zakresu „homoseksualizm a religia”: „Kościół katolicki
wielokrotnie podkreślał swoją nietolerancję w stosunku do osób homoseksualnych
poprzez np. zakaz wyświęcania osób homoseksualnych” (s. 92). No cóż, biorąc pod
uwagę doktrynę Kościoła (znaną Biedroniowi, bo cytowaną przez niego) należałoby
się raczej dziwić, gdyby Kościół wyświęcał takie osoby. Konserwatywne nurty
judaizmu podkreślają, że „Tora [Pięcioksiąg, czyli spisane prawo żydowskie –
TK] zakazuje zachowań homoerotycznych”, ale w następnym zdaniu autor przeczy
temu pisząc, że „nie porusza jednak kwestii związanych bezpośrednio z
orientacją homoseksualną” (s. 98). „Podobnie jest w Halasze, niepisanym
prawie żydowskim, które również nic nie mówi o homoseksualnej tożsamości, a
jedynie o samych stosunkach homoseksualnych” (tamże). To zrozumiałe, bo pojęcie
‘homoseksualnej tożsamości’ jest wynalazkiem ostatnich lat, ale czy to miał być
jakiś argument, np. za odrzuceniem Halachy? Nie widzę niczego takiego.
Wreszcie, zdaniem Biedronia, „nigdzie jednak nie można jednoznacznie
stwierdzić, że homoseksualność została potępiona [w Biblii – TK]” (s.
99). Co w takim razie z tekstami typu Rz 1, 26-32; 1 Kor 6, 9-11 czy 1 Tym 1,
9-10? „Jeśli Bóg istnieje, w co nie wierzę”, zwierza się dalej nasz autor, „to
z pewnością kocha również gejów i lesbijki” (s. 95), co więcej, jest „głęboko
przekonany, że Bóg nie rozróżnia osób ze względu na cechy, na które nie mają
wpływu, ale ze względu na uczynki, jakie czynią” (tamże). Ja również jestem o
tym „głęboko przekonany”, tylko że wyciągam z tego zupełnie inne wnioski, niż
Biedroń. „Niestety”, żali się zamykając rozważania wokół religii, „nadal nie
potrafię odpowiedzieć na pytanie, dlaczego wśród tak bardzo różnorodnego zła
tkwiącego w otaczającej nas rzeczywistości, wśród tylu cierpień, nieszczęść,
biedy, agresji, przemocy, wojen i nietolerancji – właśnie homoseksualność
stanowi szczególny temat zainteresowania Kościoła katolickiego” (s. 103).
Pytanie retoryczne – przecież o to właśnie chodzi Biedroniowi. „Niech nas
zobaczą!”, jak głosiła kiedyś polska kampania reklamowa homoseksualizmu (na
marginesie, jest nieprawdą, że „homoseksualności nie można promować” [s. 89] –
wbrew temu, co pisze Biedroń, nawet barwę skóry można promować: czyżby nie znał
choćby hasła „White Power?”).
No i
zobaczyli. A dziwić się reakcji? Cóż.
PS.
Czytelnika ceniącego sobie wszystko, co wiąże się z seksem, spotka srogi zawód
rozdział zatytułowany „seks”. Czytamy w nim o „usilnym propagowaniu
wstrzemięźliwości seksualnej przez państwo” (SIC!!, s. 106) i takie porady jak
„musisz obawiać się AIDS, jeśli uprawiasz seks” (SIC!!!!!!, s. 111).
Komentarze
Prześlij komentarz