Wstałem jak co dzień, nie
spodziewając się jednak, jak wielkie zmiany wniesie w życie ten pozornie
pospolity fakt. Pospieszna (niestety, ale więcej czasu będzie w drodze)
modlitwa, spacer pod brodzik i walka z jego zasłoną z tworzywa sztucznego,
które dzięki prawom elektrostatyki lepi się do ciała w najmniej odpowiednich (o
ile są też bardziej odpowiednie) momentach. Szybkie śniadanie składające się z
czarnego chleba, jogurtu naturalnego, jabłka i tuńczyka, do którego dostęp jest
zarezerwowany dla posiadaczy fińskiego noża „Wiking”. Mały czajnik elektryczny
stęka z wysiłku, buzując na chyboczącej się, obrypanej szafce, będącej jedynym
stałym elementem wyposażenia Hotelu Asystenckiego (o pozostałe meble
użytkownicy muszą sami się postarać). W końcu plastikowa wajcha opada ze
stuknięciem, czemu towarzyszy zgaśnięcie pomarańczowej lampki. Zielona herbata
ma paskudny smak, ale podobno pobudza umysł. Jeszcze tylko rzut oka na
zegarko-telefon, portfel i – w nieznane. Zawsze z ciekawości spoglądałem, która
portierka tym razem ma dyżur, ale dziś jest to najmniej istotne. Znajomy zakręt
i nerwowe czekanie na tramwaj, choć przecież sprawdziłem wczoraj odjazdy.
Wreszcie zabytkowy budynek z napisem „Gdańsk Główny”, wtedy jeszcze z witrażem,
w którym można było rozpoznać kopię słynnego „Sądu Ostatecznego” Memlinga. Gdy
ruszyłem ku schodom, coś mnie tknęło. Kwiaty! No przecież. Byłby ze mnie
skończony dureń, gdyby nie… Odwróciłem się i wmaszerowałem do kwiaciarni, która
mieściła się, dzięki Bogu, właśnie w hali głównej dworca (choć kilka było też
dalej, w tunelach). Wybieram jedną pąsową różę. Kurka, wygląda jakby jej ktoś
odgryzł kilka listków a kwiat miał jutro zdechnąć. „Proszę Pani, nie ma Pani
innych, tak głęboko czerwonych?” – „Niestety, inne są podobne, o, niech Pan
zobaczy” – pokazuje mi kwiaciarka. „Może da się coś zrobić, niech Pan poczeka,
mały lifting” – mówi poczciwa kobiecina i za chwilę wraca z zaplecza uzbrojona
w jakiś spray. Faktycznie, to coś usztywniło jakby omdlewające liście i nadało
im połysk. „Coś jeszcze?” – pyta. „To może jeszcze trochę kaszki, mała wstążka
i już naprawdę muszę lecieć na pociąg” – mówię. Po chwili wręczam 10 zł i
biegnę po schodach na peron. Czerwono-żółty regio z napisem „Elbląg” wtacza się
na peron, wsiadam do raczej pustego wagonu i zabieram się za orzeszki nerkowca
i ostatnie jabłko. Spoglądam jeszcze raz na moje białe, płócienne spodnie, nie
zauważając nawet, że z tyłu są przydeptane i stąd zabrudzone, a części pod
piętą nawet nie ma. „Czy uwierzy, czy uwierzy, że ja…” – myślałem nerwowo,
poruszając nogą w miejscu. „Może pomyśli, że kuternoga… Nie, to bzdury,
wyjaśnię wszystko. Byłem przecież tydzień na detoksie, czyli wczasach
odchudzających, choć wtedy nie wiedziałem nawet, że ona istnieje. Straciłem z
ok. 10 kilo, bo po przyjeździe trzymałem dietę i regularnie ćwiczyłem,
najchętniej taniec mosh (wywijając jeszcze rurą teleskopową). No i właśnie
wtedy (pamiętam, miałem wtedy włączone na cały regulator „Popioły” „Armii”!)
przeciążyłem sobie nogę. Cholera! Kulawy amant! Ale nie, pokażę jej, że mam ze
sobą tylko orzeszki, jabłko i trochę mineralnej, a jeśli się gdzieś będziemy
stołować, poproszę jedzenie zgodne z dietą…” Myśli przebiegały szybko, droga
również, że ani się spostrzegłem, jak pociąg zwolnił i zaczęły się zabudowania,
jakie zwykle się widzi przed stacją. Wiedziałem, że to Malbork.
*
Wysiadłem, nie wiedząc, że jestem
obserwowany (w całą akcję wtajemniczona – ze względów bezpieczeństwa – została
też jej siostra). Krótkie przejście pod torami i wtedy…
*
Prosto w moją stronę szła
niewyróżniająca się wzrokowo niczym szatynka. Włosy miała rozpuszczone (potem
powiedziała mi, że jeszcze dzień przed poznaniem mnie miała je długie do pasa i
poprosiła tatę, by je skrócił! Och, czemu to zrobiła!! Uznała, że są za długie,
a przecież wiadomo, że mężczyźni… Ech…). Nie wiedziałem jeszcze, że szła prosto
do mojego serca, wtedy zauważyłem tylko tyle: szła w moją stronę – i to tylko
dlatego, że uśmiechała się w sposób niemożliwy do podrobienia, a jej oczy,
ozdobione jedynymi w swoim rodzaju (wtedy tak nie myślałem; to opis, który bym
zastosował dopiero za kilka dni) łukami brwiowymi, spoglądają prosto na mnie. Miała
dżinsy i czarną koszulkę, z której zamiast rękawów zwisały czarne sznurki. „Czeeeeść”
– wyciągnęła z uśmiechem rękę do chwilowego niemowy ze zdychającą różą za
dychę, udającą świeży kwiat w dłoni. Zabrzmiało trochę sztucznie, ale co się
dziwić, trema w takich sytuacjach to zwykła rzecz. Na szczęście z kłopotów
wyrwała nas właśnie owa róża, bo na niej skupiła się przez dłuższą chwilę (ile
mogła trwać? Mierzona zegarkiem może minutę lub dwie, a sercem – pół
wieczności, ma się rozumieć?) uwaga dziewczyny. „Poczekaj, mam pomysł” –
powiedziała i wyjęła paczkę chusteczek. W plastikowym opakowaniu zostawiła
tylko dwie, resztę przełożyła do kieszeni. „Masz wodę?” – „Tak” – sięgnąłem do
mojego plecaka. Dziewczyna polała chusteczki i włożyła dolny koniec łodygi do
wilgotnej paczki z chusteczkami, a całość do zaparkowanego obok stacji
wyglądającego na nowego Renaulta (faktycznie po wypadku jakiegoś Niemca).
Pamiętam, że ręka jej drżała, gdy zajmowała się moją nieszczęsną różą. „Fajnie,
kolejna dziewczyna za kierownicą” – pomyślałem, nie wiedząc jeszcze, że będę
musiał też tego spróbować – ze skutkiem, o którym lepiej nie mówić.
Błogosławiona jest niewiedza ludzka i święta wszechwiedza Boga! „Psssiissi” – jakoś
dziwnie parsknęła nagle śmiechem. Istotnie, silnik zgasł. Wyczułem, że się
wstydziła, zaczęła się tłumaczyć: „Wiesz, nie uwierzysz, ale ja nim dziś
pierwszy raz jeżdżę, do tej pory jeździłam Tico”. „Nie martw się, ja nie mam
prawka i nawet pojęcia zielonego o kodeksie, poruszałem się przez całe życie
tylko pociągami, komunikacją miejską i taksówkami. To, że raz czy dwa zgasł, to
pryszcz” – pocieszałem ją. „Przynajmniej mogę powiedzieć, że dzięki temu mam
coś z Kaczyńskiego” – dodałem żartując. Przed nami wyrósł potężny zamek
krzyżacki. Odtąd skupiliśmy się w całości na zwiedzaniu (co mi bardzo
odpowiadało, nigdy tu nie byłem i słuchałem z zaciekawieniem, gdyż „podpięliśmy
się” pod jakąś wycieczkę z przewodnikiem). Nie pamiętam nawet, czy trzymaliśmy
się za ręce. O sobie mało mówiła, trochę tylko o szkole, w której pracuje
(okazało się potem, że to jedna z trzech prac).
*
„Tomek, musisz jechać. Mówiłeś,
że wtedy a wtedy masz powrotny” – powiedziała, gdy spacerowaliśmy już poza
murami. „E tam, jest następny!” – rzuciłem wesoło. Kiedy kolejny raz wróciliśmy
na parking strzeżony, właściciel domyślił się chyba moich dylematów i zagadnął:
„A może Państwo chcecie przenocować? Pokoje też wynajmuję”. Roześmieliśmy się
szczerze jak czyste dzieci, które wyszły przed chwilą z kochającej ręki
niebieskiego Ojca i nie zaznały jeszcze ani zdradliwie słodkiego szeptu pokusy
spomiędzy liści zakazanego drzewa, ani grzesznych poruszeń ciała. „Nie, my już
teraz na pewno jedziemy. Ile płacimy?” – zapytałem. Po chwili żegnaliśmy się na
peronie. „Wrócę do siebie samochodem tak, jak tu przyjechałam, a ty…weź to na
pamiątkę” – powiedziała czerwieniąc się trochę. Mała książeczka – albumik z
aforyzmami. Tytuł: „NADZIEJA NIEPOZORNA”. Mam ją do dzisiaj.
Był 31 sierpnia 2009.
***
„Pani kochana, ja rozumiem, że
Pani chce naturalnie, ale wskazania są wyraźne – ja pozwolę Pani, a gdy coś się
stanie, będzie mnie Pani po sądach ciągnąć. Cięcie cesarskie” – zakończył sprawę
lekarz. Jak przez mgłę przypominam sobie oddychającą ciężko blondynkę (już nie
szatynkę) i pielęgniarkę mówiącą „nie ma czasu, rozwarcie na trzy palce”. Spora
część kursu pt. „Szkoła rodzenia” przydała się psu na budę, ale teraz
najważniejsze jest życie, a właściwie dwa życia. Wędrówka korytarzami szpitala
przy Klinicznej i dwuskrzydłowe drzwi do sali operacyjnej zamykające się za
łóżkiem na kółkach. „Proszę tu poczekać” – rozkaz pielęgniarki, która znika za
nimi. Czas zwariował. Ani nie płynie, ani stoi. Trudno opisać to zjawisko. W
końcu drzwi się otwierają. Wyjeżdża nagle z dużą prędkością łóżko z bokami z
przezroczystego tworzywa, z którego dobiega głośny płacz dziecka. Kierują nim
dwie pielęgniarki. Siedzę dalej otępiały, spoglądając na grubą sprzątaczkę flegmatycznie
zamiatającą podłogę koło sali. W pewnej chwili spojrzała na mnie: „Panie, to
Pana dziecko” – tak po prostu, spokojnie stwierdziła fakt. Wtedy dotarło do
mnie. Zerwałem się jak wariat i gubiąc fizelinowy but, rzekomo mający
zabezpieczać szpital przed drobnoustrojami wnoszonymi z zewnątrz, rzuciłem się
pędem za odjeżdżającym łóżeczkiem. „Karolku, Karolku, nie płacz!” – krzyknąłem
na cały korytarz i dopadłem do łóżeczka. Nie pamiętam, czy to coś zmieniło, ale
może rozpoznał głos taty, który słyszał mimo powłok brzusznych przez tyle
miesięcy. Za szklanymi szybami widzę szybką akcję: pępek, mycie, wszystko w
rękawiczkach… Pozwolą chyba ojcu się przywitać z synem?? – myślę. Nie trzeba
było jednak z buta się dobijać do dziecka, bo blondyna w białym fartuchu
wpuściła mnie i wtedy strzeliłem pierwszą fotę mojego pierwszego dziecka: rączyny
i nóżki tak delikatne i bezradne (potem Asia mi powiedziała, że gdy go dotknęła
policzkiem leżąc jeszcze pod znieczuleniem, miała wrażenie, że to nieziemski aksamit),
buźka wykrzywiona w grymasie (wiadomo, nowe środowisko – zimniej niż w brzuszku
mamy, trzeba oddychać płucami, światło razi w oczy…), łuki brwiowe – tak,
identyczne, jak u mamy! Boże przenajświętszy. Jeżeli jest coś, czego się nie da
opisać, a co trzeba przeżyć, to z pewnością to jest to. Dotknąć jeszcze nie
mogłem albo straciłem głowę, by o to zapytać, ale już po chwili Synek leżał spokojny
ubrany w jakieś za małe body (w idiotyczne żabki – tak się spieszyliśmy, jadąc
z rana taksówką, że nie wzięliśmy nawet ubranek – po części to „wina” położnej
ze szkoły rodzenia, która zapewniała, że to nie jest najważniejsze, na miejscu
jest w razie czego wszystko).
Tak się zaczął kolejny rozdział
życia – dla całej trójki: Asi, mnie i Karola.
*
Nikt nie mógł wtedy przypuszczać,
że dziewczyna, z którą pierwszy raz się spotkałem w Malborku, jeszcze raz
pojedzie na kliniczną, tym razem z martwym Synem w łonie.
Komentarze
Prześlij komentarz